dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...

w pewnych kręgach istnieje teoria, że ludzie dzielą się na dwa rodzaje - fanów albo Star Treka, albo Gwiezdnych Wojen
z własnego doświadczenia wiem, że istnieje jeszcze trzecia możliwość
otóż bywają także tacy, którzy oba wyżej wymienione kojarzą jak przez mgłę, toteż jest im doskonale wszystko jedno...

żaden to powód do dumy, w dzisiejszych czasach raczej dowód sporego antykonsumpcyjnego zdziwaczenia, fakt jednak pozostaje faktem - nie znam się kompletnie na starłorsach!
do tej pory wystarczało mi kojarzyć kilka "kultowych" cytatów i wiedzieć z grubsza, kto jest czyim synem,
posłanie dziecka do przedszkola stawia jednak przed rodzicem czasem zupełnie nieoczekiwane wyzwania...
WSZYSCY się w to bawią, mamo!
pod groźbą wykluczenia z grupy rówieśniczej chowanego z dala od szklanego ekranu dziecięcia, trzeba się było rozprawić z własną ignorancją...
NIE MOŻNA nie znać Star Wars!

mały kłopot - jakoś nie jestem pewna, czy Gwiezdne Wojny to filmy odpowiednie dla pięciolatka...
zaczęłam więc, z pomocą wyd. Egmont, po swojemu, czyli od książki


"Star Wars. Krótkie opowieści na dobranoc" to 11 opowiadań opartych na fragmentach 7 części filmowego cyklu
a w nich:
  • krótkie historyjki pełne przygód, fascynujących planet i znanych (wszystkim) bohaterów,
  • sceny pojedynków na świetlne miecze, mądrości Yody, ultranowoczesne roboty wprost z pewnej odległej galaktyki,
  • walka o władzę nad światem, ludzkie słabości i dylematy, odwieczna walka obu stron Mocy...
czego więcej trzeba młodemu pasjonatowi (również temu in spe) Gwiezdnych Wojen!?
może tylko ładnych obrazków...
ha! też tu są :)
ilustracje stanowią moim zdaniem bardzo mocną stronę książeczki - doskonale oddają klimat opowieści, odwzorowują postaci bohaterów i przedstawiają ich emocje
są dokładnie tak szczegółowe, kolorowe, przejrzyste, jak dla młodego czytelnika powinny być



tekst jest stosunkowo prosty - o ile można tak powiedzieć o historyjce usianej dziwacznie brzmiącymi nazwami i imionami, ale wiecie chyba jak się czyta R2-D2 ;) - a czcionka (czytelna, bezszeryfowa!) wyraźna, stąd wielu uczniów na początku szkoły podstawowej na pewno będzie miało frjdę z samodzielnego czytania
jeśli o mnie tego do końca powiedzieć nie można, to tylko dlatego, że opowieści, choć ułożone chronologicznie (podobno, ja mogę wnioskować tylko po stopniowym dorastaniu Luke'a i postarzeniu się Hana Solo) są całkowicie wyrwane z kontekstu i luźno z sobą powiązane
dla fanów serii na pewno byłaby to ciekawa powtórka w syntetycznej formie, choć na nas, nowicjuszach, wywarła wrażenie pewnego chaosu
nie miałam pojęcia, że aż tyle się w tym kosmosie dzieje ;)

oczywiście nie obyło się bez scen walki, porwań, gróźb i niszczenia mienia, ale mądry przekaz - zasady Jedi, wiara w ideały, wzajemna pomoc, siła więzów przyjaźni - w pewnym sensie równoważy tę (konieczną?) dawkę przemocy




pierwszy krok na drodze J. do"gwiezdnego" fandomu - zrobiony!

zbiegiem okoliczności szybko zdarzyła się okazja do wykonania drugiego...
tegoroczny weekend 16-18.09. minął nam pod znakiem Coperniconu
podobnie jak wcześniej na Pyrkonie, starałam się tak skomponować program, żeby wynieść coś dla siebie, ale i nie dać się dziecku zanudzić - było trudniej, niż w Poznaniu (jak to, nie ma klocków LEGO!?), ale ostatecznie chyba się udało

między innymi dzięki ekspozycji modeli kosmicznych pojazdów (wow! otwieralny Sokół Millenium!)


oraz mini grze terenowej "Lot przez galaktykę"
co prawda zabawa okazała się nieco zbyt wymagająca dla przedszkolaka, ale razem daliśmy radę - ja czytałam długie opisy poszczególnych planet, a J. rozwiązywał zagadki i poszukiwał kolejnych "stacji" sprytnie rozmieszczonych w budynku I LO


uczciwie muszę przyznać, że zgłębianie historii, geograficznych i społecznych fenomenów świata Star Wars naprawdę mnie wciągnęło - kto wie, może jednak w końcu obejrzę te filmy...
nawet trochę było mi szkoda, że na odkrycie czekało zaledwie 10  planet galaktyki i szybko dotarliśmy do czekającego na mecie sympatycznego (i przystojnego) Mandalorianina, któremu J. podał ostatecznie odczytane tajne hasło



naszą dwustopniową misję rozpoznawczo-zapoznawczą w świecie Gwiezdnych Wojen uważam za zakończoną pełnym sukcesem!


wrażeniami podzieliliśmy się w ramach kolejnej odsłony cyklu



niech Moc będzie z wami! 

Czytaj dalej

okruchy lata 2016

tegoroczne lato - jak zwykle za krótkie - kończy się właśnie ostatnimi upalnymi dniami i zimnymi wieczorami
czemu kolejny raz niemal niezauważalnie minęło!?
w rozpaczliwej próbie zatrzymania go na dłużej zachłystujemy się wrześniowymi pięknymi wieczorami i weekendami na Błoniach, nad jeziorami, w mełeńskim ogródku, na Toruńskiej Starówce, próbując przypomnieć sobie tych kilkadziesiąt letnich, które już za nami...


prawdziwego urlopu, wiadomo, było znów za mało, ale patrząc wstecz na popołudnia i niedziele ostatnich kilku miesięcy, będzie za czym tęsknić
poniżej kilkanaście pominiętych we wcześniejszych letnich wpisach obrazków z podwójnym przesłaniem
1. wszędzie może być pięknie, wystarczy tylko wyjść z domu
oraz
2. nie ważne gdzie, ważne z kim!

na pamiątkę:
pewnej szczęśliwie reaktywowanej znajomości z bonusem +3

odwiedzin na budowie i Naszej Księgarni u nas
(btw co ze mnie za bloger - Pan Janek z dziewczynami nas odwiedza, a ja nawet zdjęcia nie zrobiłam :P) 

licznych plażowych impresji nad jeziorem "tuż za rogiem", zawsze w doborowym towarzystwie

obalenia dziecięcego wyobrażenia o czerwonej skorupie 

przyjemności, jaką daje obserwowanie ich razem, przemierzających świat :)

ciągłych zaskoczeń upływem czasu (choć hasło: opanuj Gniew! stale dla mnie aktualne)

zielonych horyzontów jako promotorów procesu opanowywania ww

zawsze wyjątkowych powrotów na Wybrzeże

jeszcze wspólnych wypraw na plac - kto wie, czy to już nie początek końca...

kolejnego sezonu bycia fit :D

licznych korzyści edukacyjnych płynących z położenia CEE w bezpośrednim sąsiedztwie torów kolejowych

rulewskich harców na linach i trawnikach

energetycznych wieczornych atrakcji lokalnych (a co? nie tylko Toruń ma swoje "światełka"!) 

pysznych malin i arbuzów oraz wielce gościnnych gospodarzy pewnego ogrodu,
godnie reprezentowanego powyżej przez współgospodarza :)


weekendów dodających mocy...


i to wcale nie dzięki magii wąsiorskich kamiennych kręgów!

ot, taka garstka kadrów z wakacyjnej codzienności - nie pozowane migawki, które przypominają miłe chwile
żadnych fajerwerków...
ale w końcu nie o to chodzi, by obserwować życie przez obiektyw, ale po prostu żyć, prawda? oby jesienią udało mi się zachować to kluczowe tego lata nastawienie! :)


niemniej ciąg dalszy, w postaci postów pełnych wrażeń i pięknych zdjęć z wartych odwiedzenia polskich miast, które odwiedziliśmy w miedzyczasie (Kazimierz Dolny, Sandomierz, Sanok, Toruń), mam nadzieję, jeszcze nastąpi...

Czytaj dalej

Calvin i Hobbes

nie jestem wierną fanką krótkich historyjek obrazkowych
jasne, kojarzę profesora Filutka, Dilberta, lubię Fistaszki, "komiksową" satyrę Mleczki, czy spod znaku andrzejrysuje.pl,
ale to by było na tyle

zupełnie niespodziewanym odkryciem tego lata był dla mnie zbiór rysunków Billa Watersona "Wszędzie leżą skarby", których bohaterami są Calvin i Hobbes - chłopiec, "który wierzy, że jego pluszak to prawdziwy tygrys" oraz rzeczona przytulanka we własnej osobie (sic!)


jak dowiedziałam się z opisu na okładce "Premierowe odcinki przygód (...) gościły na łamach wielu gazet w latach 1986-1995. Do dziś, mimo że autor zakończył pracę nad serią, ukazują się wznowienia w prasie, albumy zbiorcze i edycje kolekcjonerskie"
jak dobrze, że nie "ukrywali się" przede mną przez kolejne 30 lat!

zdecydowanie mam coś wspólnego z mamą Calvina,

a jeszcze więcej chyba z jego tatą - oderwanym od rzeczywistości i odrobinę złośliwym antykonsumpcjonistą, który najwyraźniej uwielbia robić sobie pod górkę, szpinak i swój rower :)


ale przede wszystkim po prostu pokochałam demonstrujących rozczulającą prostolinijność, na przemian z brutalnym sarkazmem, mistrzowsko łączących w sobie "życiową mądrość" i szaloną beztroskę, głównych bohaterów

Calvin uosabia dla mnie kwintesencję "siły życiowej", przekory wobec nie zawsze uczciwego losu i dziecięcego (prostego, ale bynajmniej nie naiwnego!) spojrzenia na świat
stanowiące znaczącą część tomiku "Wszędzie leżą skarby" podobizny bałwanów oraz sny i wyobrażenia Calvina (nie mówiąc już o samej mistrzowskiej antropomorfizacji jego odrobinę pogardzającego gatunkiem ludzkim, ale prawdziwie oddanego przyjaciela - Hobbesa) pozwalają w nowym świetle ujrzeć pojęcie kreatywności,
a jego niesforność, połączona z niezachwianą wiarą w siebie są wprost przeurocze!

choć nie wykluczam, że mając takiego "diabełka" w domu nie pomyślałabym w odpowiedzi na myśl: "Chciałbym polecieć na księżyc!" tak, jak jego rodzic: "Też bym chciał, żebyś poleciał..." ;)

autora uznaję niniejszym za mojego nowego mistrza sugestywnej kreski (nie do uwierzenia, ile emocji potrafi pomieścić w niewielkim kadrze i na twarzach bohaterów!) i ciętej riposty
też bym chciała tak umieć!
póki co bliżej mi do Calvinowego: "Zapamiętaj co powiedziałeś, bo za dzień czy dwa wymyślę dowcipną i złośliwą odpowiedź, a wtedy pożałujesz! Obiecuję!", ale wcześniejsze 9 tomików, mieszczących setki historyjek każdy, ciągle przede mną - zamierzam nadal uczyć się od najlepszych :)

"Calvin i Hobbes" to zdecydowanie historyjki obrazkowe dla dorosłych, albo chociaż starszych czytelników
nie do każdego z nich też za pewne przemówią (tata Janka uznał je za "wisielczy humor" i zakazał cytowania!)
dla mnie stanowią jednak świetną satyrę na współczesne społeczeństwo, system szkolnictwa i wielkie problemy okresu dzieciństwa
można się pośmiać, ale i zadumać...



zaprawdę, wszędzie leżą skarby...
wyżej opisany pochodzi wprost ze Świata Komiksu
Czytaj dalej

Ja nie plażuję! Władysławowo i okolice aktywnie

mieliśmy jechać w góry
przez ładnych parę tygodni oczekiwanie na tych kilka dni urlopu umilałam sobie rozmyślaniem o Małych Pieninach, za którymi bardzo się przez ostatnie kilka lat stęskniłam
przeglądałam mapy, planując odpowiednie dla pięciolatka trasy po pięknych szlakach, przypominałam sobie opowieści o skałkach Wąwozu Homole, klimat schroniska pod Bereśnikiem, widok z Wysokiej, który J. pokażę...
a pogoda zapowiadała się piękna!

"mamo, przecież byliśmy na wakacjach w górach... dwa razy już byłem w tym roku! pojedźmy nad morze! no, proszę Cię, mamusiu..." powiedział

na najbliższy rok planuję intensywny kurs asertywności z zajęciami kształcącymi obojętność na minkę kota ze Shreka!
tymczasem, Pieniny nie zając...

i tak trafiliśmy nad Bałtyk
no, może nie tak od razu
najpierw spakowałam nas w wielki plecak, mały plecak i malutki plecaczek, załadowałam na dwa rowery i dałam dziecku rozkoszować się przyjemnością dzikiego pędu na dworzec, pod groźbą spóźnienia na pociąg, oraz urokami kilkugodzinnej jazdy z dwiema przesiadkami
aż do Władysławowa :)

wiem, o co J. chodziło najbardziej - piasek!
nieskończone zasoby budulca dla dróg, tuneli, dworców i portów, długie godziny grzebania się w błotku, turlania i spłukiwania, wybierania ton kamyków i muszelek 'na pamiątkę', piaskownica marzeń
i może trochę o fale
tylko że ja nie plażuję...
zaplanowałam za to liczne atrakcje zastępcze, mające odciągnąć dziecięcą uwagę od miejsc tradycyjnie w pełni nadbałtyckiego sezonu tłocznych, pełnych barwnych parawanów, hałasu, śmieci i rodaków smażących się na brąz, przynajmniej do godziny 17, kiedy to tłum na plażach zaczyna rzednąć
i tak:
  • wytrwale poszukując (jak twierdzą foldery, licznych) władysławowskich ścieżek rowerowych, objechaliśmy miasto wszerz i wzdłuż
  • wdrapaliśmy się na widokową wieżę Domu Rybaka
  • "zawinęliśmy" do portu (hura! tu też jest stacja kolejowa!)
  • kilkukrotnie (bez powodzenia, niestety - raz z winy późnej pory, dwa niedzieli, a w końcu usterki technicznej) pukaliśmy do Centrum MERK, z nadzieją na obejrzenie interaktywnej wystawy na temat pracy rybaka - szkoda :(
  • wybraliśmy się rowerem na Hel (hura! mama miała siłę tylko do Jastarni, a potem wsiedliśmy do pociągu!) - podglądaliśmy wind- i kitesurferów w Chalupach, niemal dwie godziny podziwialiśmy foki, raczyliśmy się rybką przy akompaniamencie wystrzałów i w towarzystwie wojskowych aut (przy okazji D-Day), przewędrowaliśmy kładką przyrodniczą na sam koniec (początek?) Polski, weszliśmy na szczyt latarni...
  • odwiedziliśmy (na dwa rowery, równy tempem - brawo synku!) Swarzewo - przystań, kościół, Muzeum Kocham Bałtyk (zdecydowanie warte uwagi - może jeszcze kiedyś dwa słowa napiszę) + zupełnie niespodziewanie - dożynki z paradą traktorów i konkursem wieńców :)
  • odkryliśmy rezerwat Słone Łąki i ładny plac zabaw w spokojnej dzielnicy Szotland 
  • pojechaliśmy na Rozewie
  • podziwialiśmy piękny zachód słońca i "zaliczyliśmy" promenadę w Jastrzębiej Górze (największa atrakcja dla J. - Krzywy Domek)
  • zew gór wysokich uciszyliśmy próbami zdobycia niektórych szczytów "Korony Himalajów" na Alei Gwiazd Sportu (nie wiem, czy tak wolno, więc nas nie zdradźcie!)
  • przypadkiem trafiliśmy na przedstawienie z sympatycznymi ludkami uczącymi bezpieczeństwa pt. "Przygody Niestraszków" na Scenie Kulturalnej
w międzyczasie zajadając oczywiście ogromne ilości lodów i gofrów...



















ostatecznie, dzięki kilku kompromisom, znaleźliśmy złoty środek i możemy zgodnie powiedzieć, że cała wyprawa obojgu bardzo się podobała :)

wykorzystując weekendowe wsparcie taty i chwilową przewagę plażowego 'za' 2:1, spędziliśmy także jedno długie przedpołudnie faktycznie nad morzem
muszę przyznać, że rozewska niewielka plaża okazała się być bardzo spokojna i nawet "przytulna"





i co? dało się aktywnie odpocząć i na północy? a dało...
ale w drodze powrotnej nie odpuściłam sobie (i J.) chociaż jednej wspinaczki!
wrażenia z kilkunastogodzinnej jazdy do domu i widoki z Klifu Orłowskiego - następnym razem ;)



Czytaj dalej