w Tatry jesienią

nie widziałam ich jeszcze takich - pozłacanych podświetlonymi przez wędrujące nisko nad horyzontem słońce bukowymi liśćmi i z Czerwonymi Wierchami powoli przybierającymi barwę uzasadniającą ich nazwę

nigdy też nie przemierzałam ich szlaków tak wolno i tak uważnie, prócz tych co zwykle - wysokogórskiej euforii, mocy nabieranej z każdym wdechem chłodnego powietrza i radosnego zmęczenia - czując wielką odpowiedzialność za drugiego człowieka
człowieczka, którego rączka nie opuszczała mojej dłoni

i sama nie wiem, czy bardziej uszczęśliwił mnie widok krajobrazów, za którymi już tak się stęskniłam,
czy widok promiennej buzi przedszkolaka, który na widok rozciągający się wkoło jego pierwszego dwutysięcznika, z tą prostotą, z którą dzieci zwykle wyrażają największe prawdy, wykrzyczał moje myśli
jak tu pięknie! 










pogoda była doskonała, gospodarze gościnni, kondycja nie zawiodła ani dziecka (które czasem "nie ma siły" dojść z przedszkola do domu), ani  objuczonej, jak zwykle przesadnie, matki 
przedeptaliśmy sporo skalistych tatrzańskich ścieżek przez góry i doliny, posmakowaliśmy oscypków na Krupówkach, udało się spotkać smoka w Krakowie, a nawet zjechać do Wieliczki (to już we trójkę)
i - tak! - było pięknie :)

tylko Beskidy tym razem jedynie mignęły na horyzoncie...

już znów zaczynam tęsknić



na stacji w Zakopanem, po 11 godzinach w pociągu, kto wie, czy to widząc moje zmęczenie, czy raczej entuzjazm i błysk w oku, dziecko moje zapytało:
mamo, dlaczego ty nie masz domu w górach?

pytanie pozostaje w mocy

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz