Strony

zimna porcelana, masa nie-solna i preparowane liście = soda, skrobia oraz jesienny bałagan w kuchni (DIY)

zimne i ponure popołudnie listopadowe = prawie pewny bałagan w kuchni
tym razem wspólnym wysiłkiem, rozsypując sporo białego proszku (a nawet dwóch) na literę "S", uzyskaliśmy produkt całkowicie niejadalny, ale bardzo satysfakcjonujący
niniejszym dzielimy się pomysłami na wykorzystanie skrobi ziemniaczanej i/lub sody oczyszczonej do zabawy i chwalimy efektami

(z, hmm, prochu) powstały:


czyli ozdóbki wykrawane foremkami do ciasteczek z rozwałkowanych cienko mas plastycznych, podkładki (na przykład pod małe świeczki) wykrojone na kształt listków i podstawki pod kubki z odciśniętym wzorem szydełkowych serwetek


baza do tworzenia podobnych różności to:

Masa "porcelanowa":

wikol i skrobia ziemniaczana 1:1 + olej i cytryna 1:1, 10:1
[tj. np. w naszym przypadku szklanka, szklanka, dwie łyżki, dwie łyżki]

mieszamy na zimno i zużywamy sprawnie (bo szybko twardnieje), ewentualnie przechowujemy (krótko) szczelnie zawiniętą w woreczek foliowy
"mokra" masa jest śnieżnobiała, po wyschnięciu (ok. 12 godzin) staje się mleczna, półprzejrzysta
jest idealna do zabawy fakturą, najefektowniej wygląda oglądana pod światło

Masa nie-solna - ze skrobi i sody:

skrobia ziemniaczana, woda i soda
[tj. np. w naszym przypadku pół szklanki, 90 ml, 60g]

mieszamy i gotujemy do zgęstnienia, studzimy
lepimy na bieżąco - choć twardnieje wolniej niż masa wikolowa, większą ilość również lepiej zawinąć w folię
mokra jest lekko kremowa, przyjemnie gładka w dotyku, gęstością przypomina plastelinę, po całkowitym wyschnięciu (około doby) - biała, nieprzejrzysta
z bliska widać, jak drobniutkie kryształki sody delikatnie się mienią, prezentuje się ładniej niż masa solna


obie podczas suszenia stają się bardziej kruche, a w przypadku większych, grubszych figurek i szybkiego suszenia mogą pękać lub się lekko deformować, co nie przeszkodziło nam cieszyć się oryginalnym rezultatem


przy okazji wykorzystaliśmy inny pomysł na użycie sody i przygotowaliśmy także

Preparowane liście

soda + woda, min. 1:100 i liście - podobno najlepiej zielone (?)
[tj. np. łyżka sody, litr wody - u nas 3 łyżki, kilka żółtych, jesiennych liści klonu]
gotujemy liście w wodzie z sodą około godziny, wyciągamy gdy zaczną się robić śliskie
miękką szczoteczką "wydrapujemy" ostrożnie miękki miąższ z mokrego liścia, powstały szkielet pozostawiamy do wysuszenia


preparowane liście podziwiamy, wykorzystujemy jako ozdobę i/lub punkt wyjścia do dyskusji nt. "unerwienia" roślin





sody i skrobi kupiłam więcej
mimo że zrobiliśmy z J. także doświadczenie soda+ocet (przypomnienie zabawy z wulkanem i pierwsze próby wyjaśnienia zagadki "bąbelków"), sporo jeszcze zostało
przydadzą się do czyszczenia (ta pierwsza) i pieczenia (obie) - szczególnie, ze najważniejsza imprezowa okazja w roku już niedługo...
następnym razem zaproszę na ciasto marchewkowe, chlebek bananowy i gofry... a może nawet zrobię zdjęcie błyszczącej blaszki lub piekarnika ;) 

chyba że podpowiecie, jak jeszcze inaczej można je "zmarnować"?



* przepisy na masy pochodzą z zakamarków sieci - są dość elastyczne, występują też w wersji z gliceryną lub oliwką w miejsce oleju i innych proporcjach, obie masy można łączyć z farbami i innymi barwnikami; do zabawy z liśćmi zainspirował natomiast Wojciech Mikołuszko w "Tato, a dlaczego?" - przy okazji bardzo polecam lekturę!

Ubongo i Trexo - sentymentalne wspomnienia w nowej odsłonie

listopad obfituje (w pewnych kręgach) w entuzjastyczne recenzje nowych (w pewnym sensie) planszowych gier logicznych
nie pozostaje nic innego jak tylko osobiście zweryfikować wszechblogowe peany pochwalne i jak najszybciej zadać im kłam lub... równie entuzjastycznie się doń przyłączyć

na stół zapraszamy świeżo wydane przez Egmont

Ubongo oraz Trexo


na pierwszy ogień -

Ubongo


czy ktoś nie kojarzy gry Tetris?
tak, to ta, w której staramy się jak najszybciej dopasować do siebie płaskie figury różnych kształtów, "złożone" z 3-5 kwadracików, obracając je na wszystkie strony
(nie ma jak wspomnienie nintendo sprzed niemal ćwierć wieku, ale zasadę przypomnieć można sobie także online, na przykład tu ;))
w wersji elektronicznej chodziło o tworzenie pełnych linii, w "Ubongo", używając kolorowych kartoników w "tetrisowych" kształtach, staramy się wypełnić określoną przestrzeń
ot, cała filozofia...

to, że gra jest w założeniu bardzo prosta, nie znaczy jednak, że jest słaba - co to, to nie!
cóż, jeśli chodzi o moje zdanie, jest (niemal) doskonała :)

w wielkim pudle znajdziemy krótką [plus] instrukcję, cztery [tylko 4... to mały minus, ale da się obejść] zestawy tekturowych figur - po jednym dla każdego gracza, spory [plus] zapas dwustronnych [plus] planszetek - umożliwiających grę na dwóch poziomach trudności [ważny plus], oryginalną kostkę i stabilną [plus] klepsydrę oraz bawełniany [plus] woreczek pełen błyszczących "kryształków" [duży plus ;)]


grajmy!
rozdajemy każdemu z 2-4 graczy planszę-podkładkę i zestaw kolorowych figur

albo nie, najpierw wytnijmy z kartonu ze dwa dodatkowe zestawy, tak, żeby mogła się bawić cała rodzina... albo z dziesięć - wtedy pogramy nawet z całą klasą!
(serio! plansz - podkładek jest bardzo dużo i można co turę przekazywać je sobie nawzajem, więc liczbę graczy ogranicza tylko dostępność "klocków" - wiem, że zawsze zdarzają się osoby, które "chętnie tylko popatrzą", ale myślę, że w tym przypadku by żałowały... tak, koniecznie dorabiamy kilka zapasowych zestawów! na pewno się przydadzą :))

każdy ma planszę i figury?
maluchy (nie zwracamy tym razem uwagi na rekomendowane ograniczenie wiekowe 8+, jestem pewna, że 5 spokojnie wystarczy!) i "humaniści" (poprawnie politycznie, nie dyskryminując nikogo ze względu na wiek ani uczucia żywione do geometrii przestrzennej, byłoby - "mniej doświadczeni gracze") układają planszetkę stroną z trzema znaczkami w wierszu i mniejszym polem do góry, starsi/"informatycy"/bardziej doświadczeni - tą z czterema i większym
rzucamy kostką i "startujemy czas" odwracając klepsydrę
symbol na kostce wskazuje na który wiersz na planszy patrzeć = z których kształtów w danej rundzie korzystać
każdy "na wyścigi" wybiera ze swojej puli figury i stara się je ułożyć na planszy - najczęściej w pośpiechu obracając na wszystkie strony
warto pamiętać, że kartoniki, choć płaskie, są dwustronne...


pierwszy, oczywiście, krzyczy "Ubongo!" i cieszy zwycięstwem, ale pozostali nie poddają się, dopóki piasek nie przesypie się do końca 
na koniec przyznajemy punkty-kryształki każdemu, komu powiodło się dopasowywanie i powtarzamy wszystko 9 razy, za każdym razem z nowymi planszami
aż 9?! może nie uwierzycie, ale to naprawdę nie za wiele i nie zdąży się znudzić

nie będę się za długo rozwodzić - jak wspomniałam, w sieci jest już całkiem sporo entuzjastycznych recenzji, a informacja producenta o 2,5 mln sprzedanych egzemplarzy sugeruje, że i tak prawdopodobnie już o niej słyszeliście... - powtórzę więc tylko ponownie: uważam, że to dobra gra rodzinna i na spotkania ze znajomymi, która może się sprawdzić także w większej grupie dzieci

przede wszystkim - łatwo ją wytłumaczyć i do gry włączyć kilka, a nawet kilkanaście osób, które są jednocześnie równie zaangażowane (nie ma co prawda interakcji, ale też brak nudnego czekania na swoją kolej)
dzięki możliwości stopniowania trudności i "motywującej" punktacji, można w satysfakcjonujący sposób grać z osobami w różnym wieku, wyobraźni przestrzennej i poziomie doświadczenia 
"afrykańskie" tło doklejono według mnie trochę na siłę (chociaż może komuś przyda się wiedza, że "ubongo" znaczy ponoć "mózg" w suahili...), ale słoń czy wąż na kostce wprowadzają jakieś urozmaicenie, a plastikowe "szlachetne kamienie" kuszą - co mobilizuje do walki i szybkiego myślenia ;)

"Ubongo" na pewno nie jest prostą "imprezówką", ale wciąga i budzi emocje, a jednocześnie rozwija
zdecydowanie lubimy!


Trexo 

to z kolei nowe, a nawet nowatorskie podejście do starej jak świat zabawy w kółko i krzyżyk
(przy okazji - całkiem spora baza podpowiedzi, jak inaczej można urozmaicić rozgrywki na bazie tych dwóch symboli, autorstwa Buby z Bajdocji znajduje się >>TU<< )


w pudełeczku - ponownie - bardzo zwięzła instrukcja, nieduża plansza z twardej tektury oraz coś dla miłośników ładnie wykonanych gadźetów, czyli bardzo przyjemne w dotyku i delikatnie stukające o siebie "kafelki", nieco przypominające te do gry w domino, z symbolami O i X


cel gry? nic prostszego - ułożyć 5 swoich symboli (które będą czyje decydujemy/losujemy na początku) w rzędzie (pionowym, poziomym lub na ukos)
haczyk?
"zagrywając" swój symbol, wykładamy jednocześnie ten należący do przeciwnika, ponieważ każdy "kamień" to i kółko i krzyżyk, a poza tym, nie gramy na jednej płaszczyźnie, lecz również "w przestrzeni" - korzystając z możliwości zasłonięcia symboli przeciwnika i dokładając kolejne warstwy wzwyż
pamiętamy o kilku zasadach - jak na przykład ta, że symbole nie mogą wisieć w powietrzu, a przykryć możemy jedynie po połowie dwóch wcześniej położonych, ale poza tym nie ma w przygotowaniu do rozgrywki nic skomplikowanego
i tak gracze w wieku 7+ pochylają się we dwójkę nad "kartką w kratkę" i "znikają" na kwadrans cichej, ale (jak dla mnie) świetnej zabawy

słowem, jest trochę "móżdżenia" i ćwiczeń z wyobraźni, choć punkt wyjścia to bajecznie proste, z rozrzewnieniem przeze mnie wspominane z czasów szkolnych "kółko i krzyżyk do pięciu"
wytłumaczyć łatwo, wygrać, już niekoniecznie...
osobiście - uwielbiam próbować ;)


obie gry z radością pozostawiam na naszej półce i polecam w ramach projektu




lecą gęsi... (Cudowna podróż)

ach, jak to musi być wspaniale móc latać!
dać się unosić prądom powietrza i z lotu ptaka podziwiać zmieniające się w dole krajobrazy,
szybować ponad górami, polami, lasami, rzekami i jeziorami, z wysoka spoglądać na ludzkie siedziby - wioski i miasteczka

czy to nie ciekawy pomysł, żeby zafundować komuś taki spektakl... za karę?


jeśli nie obiło się komuś dotąd o uszy nazwisko Selmy Lagerlöf i tytuł "Cudowna podróż" - przedstawiam oto pierwszą laureatkę literackiej Nagrody Nobla i streszczam jej najbardziej znaną powieść dla dzieci, cytując z okładki:

"Był sobie kiedyś chłopiec o imieniu Nils. Najbardziej lubił spać, jeść i psocić, nie chciał się uczyć, a na dodatek dokuczał zwierzętom. Pewnego dnia na brzegu starej skrzyni swojej mamy ujrzał krasnoludka i postanowił spłatać mu figla.
Za karę został zamieniony w malutkiego człowieczka, a potem wyruszył w podróż do Laponii.
Po drodze poznał swój kraj i przeżył wiele przygód..."


streszczenie, jak to streszczenie - mówi wszystko i nic
jeśli tylko dodać [uwaga! spoiler!], że chłopak dzięki wyprawie przechodzi duchową przemianę, dorasta i mądrzeje, w zasadzie można by już wcale nie czytać...
coś nas jednak z pewnością wówczas ominie, na przykład - choć tym hasłem nie przekonam zapewne wielu, że coś tracą - opisy przyrody!
te niby proste obserwacje, dające możliwość "dotknięcia" natury w jej nieco surowej, północnej odsłonie, stanowią doskonały przykład uważności (do naśladowania) i próbę zrozumienia zależności i niuansów współistnienia ludzi i przyrody

"(...) Nils zobaczył dolinę rzeki, która chyba przewyższała urodą wszystkie, które dotychczas widział. 
Wydawało mu się, że patrzy na trzy różne światy. Najniżej, w głębi doliny, spławiano drewno i łowiono łososie, pływały tam łodzie i warkotały tartaki. Trochę wyżej rozmieściły się dwory i wsie. Tam chłopi obsiewali swoje poletka, pasło się bydło, a kobiety pieliły w warzywnych ogródkach. Najwyżej zaś, na wzgórzach porośniętych lasami ukazywał się trzeci świat: kury głuszców siedziały na jajach, łosie kryły się w gęstych zaroślach, czaiły rysie, a wśród kwitnących krzaczków czarnych jagód uwijały wiewiórki"

podróż Paluszka jest zatem alegorią dojrzewania, ale też doświadczeniem poznawczym w sensie dosłownym
wraz z warstwą fantastyczną, dzięki której antropomorfizowany świat zwierząt ukazuje nam się jeszcze bliższy (Nils dołącza do stada i rozmawia z ptakami), zachowując jednak swoją dzikość (zależności drapieżnik-ofiara) i piękno ("magiczny" taniec żurawi), całość tworzy uroczą baśń, której przesłanie jest, mimo upływu ponad stu lat, nadal aktualne


zamysł autorki był czysto edukacyjny - i tym większe należą się moim zdaniem gratulacje
to wszak cenna umiejętność, a może nawet sztuka, tak przekazywać wiedzę, by pobudzała wyobraźnię, angażowała wszystkie zmysły i trafiała do głowy przez serce
Lagerlof udało się tak pokazać swój kraj, by jego mieszkańcy mogli być z niego dumni, a cudzoziemcy zazdrościli i pragnęli poznać
świetnie ukazała różnorodność geograficzną, piękno dzikiej, nieokiełznanej przyrody i bogactwo kulturalne Szwecji szeroko opisując ukształtowanie terenu poszczególnych krain, tradycje, przytaczając lokalne legendy


książkę idealnie czyta się z mapą i "audioprzewodnikiem", pomagającym prawidłowo odczytać nazwy własne (polecamy FORVO!), a jeszcze przyjemniej, przeglądając w międzyczasie turystyczne prospekty i własne zdjęcia opisywanych okolic,
jak choćby ta:
"I choć gęsi leciały wysoko, Nils zobaczył, że jest to bardzo bogate miasto handlowe. Nigdy przedtem nie widział tylu dachów krytych wesołą czerwoną dachówką ani tylu dachów miedzianych, zielonych od śniedzi. W zielonych parkach wiły się niebieskie kanały wiodące do rozległego portu przy ujściu rzeki Göta."
+ to <klik>
wiele się w ciągu ubiegło wieku zapewne zmieniło, ale pewne wrażenia mam dokładnie takie same


sama Nilsa Holgerssona zobaczyłam po raz pierwszy wiele lat temu, w mieście, które jako pierwsze przywitało mnie na szwedzkiej ziemi i skutecznie wzywało, by powrócić
nie znając książki i jak przez mgłę kojarząc animowany serial, podczas drugiej wizyty zupełnie przypadkiem znalazłam pomnik ufundowany w setną rocznicę wydania powieści, na którym Nils wygląda, jakby specjalnie czekał, żeby wybiec mi na spotkanie...


wszystkich, którzy sięgną po "Cudowną podróż" czeka oniryczny spacer po urokliwych uliczkach Karlskrony, a czytelnicy-podróżnicy, po zaledwie dziesięciu godzinach rejsu promem z Gdyni, od spotkania z chłopcem-krasnoludkiem, co to przemierzył całą Szwecję, będą mogli zacząć własną wycieczkę po tym pięknym, gościnnym kraju*
obie odbyć zdecydowanie warto!


podobnie jak zadrzeć od czasu do czasu głowę do góry - gęsi lecą przecież i nad nami!
może to takie same, jak te, którym towarzyszył Paluszek? kto wie, czy nie wracają właśnie z Laponii...



* dzięki lekturze odżyły wspomnienia cudownych podróży - "na 16 kołach" przez Blekinge i Smaland, na Olandię (i z powrotem), "podróży tysiąca szczęść" przez Skanię do Malmo oraz późniejszych - lotów z Jankiem - do Goteborga i Sztokholmu
Szwecja, której obraz maluje Selma Lagerlof to dokładnie ta sama, którą pokochałam i do której tęsknię - opowieść przypomina znane zakątki, a jednocześnie kusi i inspiruje do poznania kolejnych
myślę, że wiem, czemu gąski tam co roku latają ;)


za nowe wydanie "Cudownej podróży" (oraz egzemplarz recenzencki, z którego pochodzą przytoczone cytaty) dziękuję wydawnictwu Nasza Księgarnia,
za wspólne skandynawskie wspomnienia - dziewięciorgu towarzyszom transszwedzkich podróży, za pokazanie pierwszego klucza gęsi w tym roku - Jankowi, a za ich zdjęcia i opowieści o migracjach - A.

Atlas świata My Little Pony, czyli o czym chcą czytać dzieci (2)

jak pisała Wisława Szymborska: "Z mieszkania, w którym nie ma atlasu, należy się jak najszybciej wyprowadzić"
na naszych półkach na szczęście map nie brakuje (kilka albumowych pozycji 'z geografią w tle' już pokazywaliśmy m.in. TU), a dziś przybyła kolejna - absolutnie unikalna:

Atlas świata My Little Pony


czy dobrze słyszę, jak na ten widok wzdychają (te spokojniejsze) i/lub piszczą (bardziej ekspresyjne) małe dziewczynki? ;)
i to jeszcze zanim zajrzeliśmy do środka, by obejrzeć ów magiczny, bajkowy świat...

a jest na co popatrzeć - tadam!


nawet na mnie, zupełnie niezorientowanej w temacie krain odwiedzanych przez Pinki Pie i jej przyjaciółki*, koncepcja i forma tego planu oraz bogactwo i różnorodność Equestrii robi wrażenie

byśmy nie pogubili się podczas wyprawy z Ponyville przez las Everfree, Cloudsdale, Canterlot, Kryształowe Królestwo, Manehattan po Crystal Mountains, na każdym kroku towarzyszy nam smoczy przewodnik - Spike, którego "liczne przygody(...) zainspirowały do tego, aby poszperać w książkach, porozmawiać z innymi podróżnikami, a na koniec zebrać wszystkie obserwacje w tym oto wyjątkowym atlasie"

Spike towarzyszy nam fizycznie - kolejny efekt wow! :) - w postaci małej plastikowej figurki i jako autor wyczerpujących "artykułów wstępnych" na temat każdej z lokacji
dzięki niemu znajdziemy tu całą masę ciekawostek na temat poszczególnych krain, a miłośnicy animowanego serialu zapewne z przyjemnością przypomną sobie wspominane przez niego przygody


"Atlas..." został wydany w bardzo dużym formacie, na grubym papierze, w przyjemnej dla oka kolorystyce - nie ma wątpliwości, że przeglądanie go może być wielką przyjemnością

mimo, że to przede wszystkim książka obrazkowa, a niekwestionowaną największą atrakcją są same kucyki, biorąc pod uwagę ilość informacji, odwołań do bajki, imion, nazw i wzajemnych powiązań między miejscami i bohaterami, lektura zajmuje dużo więcej czasu, niż można by się spodziewać
tym bardziej, że stanowi też świetną zachętę do snucia wspomnień pod hasłem: "a pamiętasz, jak..."


łatwo się domyślić, że nie wybrałam tej książki sama, kierowana własnym gustem i potrzebami?
nadal nie pałam wielkim uczuciem do Little Pony, ale - niespodzianka - stare powiedzenie "podróże kształcą" kolejny raz okazało się prawdziwe!
dzięki temu "literackiemu spacerowi" przez nieznany świat pełen różowych kopytek i brokatu odkryłam drugie, satyryczne oblicze opowiastek o kucykach, które choć dla dzieci są po prostu ładną bajką o kolorowych konikach, dorosłym pozwalają czasem przejrzeć się jak w krzywym zwierciadle...

a poza tym, jak każda podróż "palcem po mapie", takie zwiedzanie Equestrii to przecież także doskonała inspiracja do własnych odkryć w najbliższej okolicy - do czego w sobie właściwym, entuzjastycznym tonie zachęca na koniec także Spike


nie spodziewałam się, że kiedykolwiek to napiszę, ale może warto dać się przekonać okładkowej zachęcie i zobaczyć, gdzie mieszkają kucyki?


mogę się założyć, że całkiem spore grono dzieci, nawet tych nie do końca przekonanych do książek, tę będzie chciało przeczytać :)


* orientacji brakowało mi także w zupełnie podstawowej kwestii ich imion, stąd przy okazji szybka lekcja typu "mama poznaje świat", czyli krótkie who is who w Ponyville - ściągawka:

Rainbow Dash = Rejnbołdasz - kucyk błękitny z różowymi oczami, skrzydełkami, tęczową grzywą i ogonem, znaczek - tęcza z chmurką
Pinki Pie = Pinkipaj - różowy kucyk z niebieskimi oczami, ciemnoróżową grzywą i ogonem, znaczek - baloniki
Applejack = Epldżak - żółty kucyk w kapeluszu, z zielonymi oczami, jasną grzywą i ogonem, znaczek - jabłka
Rarity = Reriti - biały jednorożec z niebieskimi oczami, fioletową grzywą i ogonem, znaczek - diamenty
Fluttershy = Flaterszaj - żółty kucyk z jasnoróżową grzywą i ogonem, skrzydełkami, oczy lazurowe, znaczek - kwiaty
Twilight Sparkle = Tłajlajtsparkel - fioletowy jednorożec z ciemniejszą grzywą i ogonem, znaczek - gwiazda
Księżniczka Celestia - biały, skrzydlaty jednorożec z tęczową grzywą i ogonem, . znaczek - słońce
Księżniczka Luna - ciemnofioletowy, skrzydlaty jednorożec z jaśniejszą grzywą i ogonem, znaczek - księżyc
Spike - mały, różowo-zielony smok

dacie wiarę, że jeśli się je naprawdę lubi, da się to wszystko bez trudu ogarnąć i zapamiętać?
tak, bez wątpienia, przyjaźń to magia :P

Ale auta, Co robią pociągi? i Świat kupek, czyli o czym chcą czytać dzieci (1)

od kiedy J. nauczył się płynnie czytać samodzielnie, mój wpływ na dobór jego lektur stopniowo, ale zauważalnie maleje
oczywiście nadal daje sobie podsuwać to i owo, czytujemy sobie nawzajem na głos dla obupólnej przyjemności, ale coraz częściej, idąc śladem ciszy, znajduję go na kanapie, nieobecnego, zaczytanego... niejednokrotnie z książką, którą sama odłożyłam na później, albo taką, którą dostał w prezencie lub wypożyczył w bibliotece - nie do końca 'w moim typie', ale najwyraźniej dla niego idealną
powoli zaczynam dawać też dzieciom pewną swobodę co do wyboru książek do recenzji i - choć bywa, że moje gusta znacznie się różnią od tych siedmioletnich - bardzo często po bliższym poznaniu okazuje się, że całkiem nieźle decydują :)

oto przykładowy zestaw, co do którego wszelkie ewentualne rodzicielskie zastrzeżenia i/lub obawy bledną w obliczu entuzjazmu młodego czytelnika:


1.

Ale auta! Odjazdowe historie samochodowe

aut. Michał Leśniewski, ilustr. Maciej Szymanowicz

motoryzacja!
w tym temacie pierwsze lody zostały już przełamane, a liczne cytowania na forum publicznym pokazują, że "Od koła do Formuły 1" (pełna opinia TU) wskazują, że forma historyjek pełnych samochodowych ciekawostek doskonale trafia do młodych męskich umysłów
i ciągle im (a w każdym razie temu jednemu na pewno) mało!

Michał Leśniewski nadchodzi z odsieczą, serią historii pełnych ciekawostek zaspokajając (chwilowo?) chłopięcy głód wiedzy na temat samochodów
autor nie szczędzi szczegółów, dat i nazwisk - na końcu podaje nawet bibliografię, co się bardzo chwali - jednocześnie nadając całości bardzo przyjemną formę gawędy
przystępnym językiem, zwracając się bezpośrednio do czytelnika, snuje arcyciekawe opowieści o konstruktorach i podróżnikach, trudnych początkach produkcji taśmowej i unikalnych bolidach XXI wieku, rewolucyjnych rozwiązaniach i nowoczesnych materiałach, znakach drogowych i narzędziach, automobilowej modzie i elektronicznych mózgach...
i nie tylko ;)
rodzice i dziadkowie z sentymentem powracają myślami do dawnych czasów czytając o warszawach, maluchach i dużych fiatach, a dzieci chłoną i powtarzają informacje o bagażniku umieszczonym z przodu oraz całkowicie polskim projekcie i fabryce, choć wydają się równie nieprawdopodobne, jak te o automobilu parowym, czy silniku uruchamianym na korbę

jest o czym czytać, a przy tym - jak to w serii EgmontART - jest na co popatrzeć
charakterystyczna kreska Szymanowicza, naturalna paleta kolorów, kilka ciekawych rozwiązań graficznych oraz nadająca odrobinę zadziornego charakteru typografia tu i ówdzie, niech przekonają niezdecydowanych





co tu dużo mówić - niektóre historie (tak jak ta o panu Jelińskim) nawet mi się spodobały ;)
a rozmowy z dziadkiem o autach sprzed lat zainspirowane Jankowym zagadnięciem o Fiata-jamnika i Fiata-pick-upa oraz "garbatą" warszawę - bezcenne!

2.

Terry Pratchett przedstawia
Pannę Felicity Beedle i jej

Świat kupek

"No tak, trudno, trzeba pogodzić się z faktem, że świat poszedł naprzód i dzisiaj bajki prawdopodobnie nie mówią o małych skrzących się istotkach z skrzydłami."*

zdaje się, że podobnie jak w przypadku Sama Vimesa*, moje podejście do nurtu naturalistycznego w literaturze dziecięcej (obejmującego nie tak rzadko spotykane książeczki z pupami i kupami w tytułach) jest dalekie od zachwytu... nie da się jednak zatrzymać postępu, podobnie jak przekonać dzieci w pewnym wieku, że temat ekskrementów wcale nie jest taki zabawny i ciekawy
cóż, jeśli już czytać o kupkach, niech to będzie przynajmniej dobra proza...

zainteresowanie procesem i efektem końcowym wydalania wśród kilkulatków najwyraźniej jest uniwersalne - równie intensywne na tym najlepszym ze światów, jak płaskim Dysku wspartym na grzbietach słoni, które unosi w przestrzeni Wielki A'Tuin
nic dziwnego, że opowieść istniejąca zupełnie teoretycznie na półeczce Młodego Sama w Ankh Morpork, zawierająca "całkiem ciekawy materiał o zbiornikach szamba, szambonurkach i ascenizatorach, i w jaki sposób psie odchody pomagają najlepiej wygarbować skórę"* zmaterializowała się ostatecznie także w naszej rzeczywistości
"Świat kupek panny Felicity Beedle" po raz pierwszy (na Kuli) pojawił się w książce pt."Niuch" (skąd pochodzą cytaty oznaczone gwiazdką i przywołane nazwisko głównego bohatera), a celem jego powstania przyświecającym autorce (na Dysku) odczarowanie tematu tabu, jako że, jak pisze we wstępie: "Z pewnością stać nas przecież na coś więcej, niż stwierdzenie, że to nieładne"
chyba można powiedzieć, że się udało :)

miłośników przenikliwych obserwacji i poczucia humoru Terrego Pratchetta, podobnie jak ich dzieci, choć prawdopodobnie z różnych powodów, zapewne nie będzie trzeba długo przekonywać do sięgnięcia po tę opowiastkę
pierwsi z sentymentem wrócą do miasta, którego zapach, gdyby miał kolor, zapewne byłby brązowy, a synonimem kariery w stylu "od pucybuta do milionera" jest nie kto inny jak Sir Harry - Król Złotej Rzeki (wiecie, o czym mówię?)
drudzy - z mieszaniną podziwu i zazdrości będą śledzić losy Geoffreya, chłopca, który podczas wakacji u babci bez reszty oddaje się nowej pasji, tworząc zupełnie wyjątkowe muzeum pełne hmmm.... pachnących eksponatów

okładkowe hasło: "dyskowa rozkosz dla czytelników w każdym wieku" wydaje mi się być sporo przesadzone, podobnie jak zapowiedź dziecięcego śmiechu "do bólu brzucha", ale lektura, podobnie jak monochromatyczne grafiki, naprawdę może się podobać
ostatecznie, to Pratchett (no i kupki), więc nawet nie będę udawać, że jesteśmy w ocenie obiektywni



tylko pamiętajcie, żeby umyć ręce...


3.
po autach, samolotach, mrówkach, żabach, pszczołach, w końcu są i one!
najbardziej oczekiwana (w pewnych kręgach) wydawnicza nowość tego roku:

Opowiem ci, mamo, co robią POCIĄGI

na temat koncepcji całej serii i kilku wcześniejszych tomikach wypowiadałam się już dwa lata temu - TUTAJ 
żałowałam wówczas, że zabawa w przeglądanie całokartonowych książeczek obrazkowych powoli przechodzi do historii... cóż, okazuje się, że bardzo powoli ;)
"Opowiem Ci mamo" jak najbardziej nadają się bowiem dla najmłodszych dzieci (posiadają wszak sztywne strony, zaokrąglone rogi, niewiele tekstu, przyciągające wzrok kolorowe ilustracje), ale, jak się okazuje, także starszaki mogą znaleźć w nich coś dla siebie (jak łatwe do przeczytania i zapamiętania rymowanki, mnogość szczegółów do odkrycia na każdej stronie i wiele ciekawostek)

nie zliczę ile razy J. przeglądając swoje ulubione "...co robią auta", retorycznie zapytywał "a nie mogli zrobić takiej samej o pociągach?"
mogli, chcieli i zrobili! duet Nowicki-Brykczyński powrócił i po raz kolejny zachęca do opowiadania mamie o pojazdach

podobnie jak w przypadku aut i samolotów, młody czytelnik znajdzie tu nieco informacji (na przykład zarys historii kolejnictwa, schematy budowy paro- i elektrowozu, czy porównanie maksymalnych prędkości starych i nowych pojazdów szynowych), kilka łamigłówek (jak szynowy labirynt, czy wyszukiwanka szczegółów różniących obrazki) oraz - chyba przede wszystkim - doskonałą bazę do snucia swoich opowieści
na ilustracjach kryją się zabawne szczegóły, lokomotywy szczerzą zęby w uśmiechach, a wąskotorowy Ryś staje się sympatycznym przewodnikiem i doskonałym kompanem w pełnej przygód wycieczce przez dworce i bocznice niemal całego świata
nic tylko wsiadać, drzwi zamykać!

"...co robią pociągi" to kolejna ciekawa książeczka z serii "Opowiem ci, mamo" 
jeśli chodzi o zasób wiedzy encyklopedycznej, a moim zdaniem, także pod względem artystycznym**, daleko jej do wielu spośród pozycji na Jankowych listach "lektur przyszłego maszynisty" (TEJ - No1 i TEJ - No 2), ale jakże bogata to pożywka dla wyobraźni!





Jan osobiście oceni dopiero w dniu urodzin, ale jestem prawie pewna, że by polecił :)

** w tej samej serii już wkrótce pojawią się "...dinozaury" z ilustracjami Emilii Dziubak, które dużo bardziej mi się podobają... jaka szkoda, że temat u nas zdecydowanie mniej popularny


ciąg dalszy nastąpi...