przez ładnych parę tygodni oczekiwanie na tych kilka dni urlopu umilałam sobie rozmyślaniem o Małych Pieninach, za którymi bardzo się przez ostatnie kilka lat stęskniłam
przeglądałam mapy, planując odpowiednie dla pięciolatka trasy po pięknych szlakach, przypominałam sobie opowieści o skałkach Wąwozu Homole, klimat schroniska pod Bereśnikiem, widok z Wysokiej, który J. pokażę...
a pogoda zapowiadała się piękna!
"mamo, przecież byliśmy na wakacjach w górach... dwa razy już byłem w tym roku! pojedźmy nad morze! no, proszę Cię, mamusiu..." powiedział
na najbliższy rok planuję intensywny kurs asertywności z zajęciami kształcącymi obojętność na minkę kota ze Shreka!
tymczasem, Pieniny nie zając...
i tak trafiliśmy nad Bałtyk
no, może nie tak od razu
najpierw spakowałam nas w wielki plecak, mały plecak i malutki plecaczek, załadowałam na dwa rowery i dałam dziecku rozkoszować się przyjemnością dzikiego pędu na dworzec, pod groźbą spóźnienia na pociąg, oraz urokami kilkugodzinnej jazdy z dwiema przesiadkami
aż do Władysławowa :)
wiem, o co J. chodziło najbardziej - piasek!
nieskończone zasoby budulca dla dróg, tuneli, dworców i portów, długie godziny grzebania się w błotku, turlania i spłukiwania, wybierania ton kamyków i muszelek 'na pamiątkę', piaskownica marzeń
i może trochę o fale
tylko że ja nie plażuję...
zaplanowałam za to liczne atrakcje zastępcze, mające odciągnąć dziecięcą uwagę od miejsc tradycyjnie w pełni nadbałtyckiego sezonu tłocznych, pełnych barwnych parawanów, hałasu, śmieci i rodaków smażących się na brąz, przynajmniej do godziny 17, kiedy to tłum na plażach zaczyna rzednąć
i tak:
- wytrwale poszukując (jak twierdzą foldery, licznych) władysławowskich ścieżek rowerowych, objechaliśmy miasto wszerz i wzdłuż
- wdrapaliśmy się na widokową wieżę Domu Rybaka
- "zawinęliśmy" do portu (hura! tu też jest stacja kolejowa!)
- kilkukrotnie (bez powodzenia, niestety - raz z winy późnej pory, dwa niedzieli, a w końcu usterki technicznej) pukaliśmy do Centrum MERK, z nadzieją na obejrzenie interaktywnej wystawy na temat pracy rybaka - szkoda :(
- wybraliśmy się rowerem na Hel (hura! mama miała siłę tylko do Jastarni, a potem wsiedliśmy do pociągu!) - podglądaliśmy wind- i kitesurferów w Chalupach, niemal dwie godziny podziwialiśmy foki, raczyliśmy się rybką przy akompaniamencie wystrzałów i w towarzystwie wojskowych aut (przy okazji D-Day), przewędrowaliśmy kładką przyrodniczą na sam koniec (początek?) Polski, weszliśmy na szczyt latarni...
- odwiedziliśmy (na dwa rowery, równy tempem - brawo synku!) Swarzewo - przystań, kościół, Muzeum Kocham Bałtyk (zdecydowanie warte uwagi - może jeszcze kiedyś dwa słowa napiszę) + zupełnie niespodziewanie - dożynki z paradą traktorów i konkursem wieńców :)
- odkryliśmy rezerwat Słone Łąki i ładny plac zabaw w spokojnej dzielnicy Szotland
- pojechaliśmy na Rozewie
- podziwialiśmy piękny zachód słońca i "zaliczyliśmy" promenadę w Jastrzębiej Górze (największa atrakcja dla J. - Krzywy Domek)
- zew gór wysokich uciszyliśmy próbami zdobycia niektórych szczytów "Korony Himalajów" na Alei Gwiazd Sportu (nie wiem, czy tak wolno, więc nas nie zdradźcie!)
- przypadkiem trafiliśmy na przedstawienie z sympatycznymi ludkami uczącymi bezpieczeństwa pt. "Przygody Niestraszków" na Scenie Kulturalnej
w międzyczasie zajadając oczywiście ogromne ilości lodów i gofrów...
wykorzystując weekendowe wsparcie taty i chwilową przewagę plażowego 'za' 2:1, spędziliśmy także jedno długie przedpołudnie faktycznie nad morzem
muszę przyznać, że rozewska niewielka plaża okazała się być bardzo spokojna i nawet "przytulna"
i co? dało się aktywnie odpocząć i na północy? a dało...
ale w drodze powrotnej nie odpuściłam sobie (i J.) chociaż jednej wspinaczki!
wrażenia z kilkunastogodzinnej jazdy do domu i widoki z Klifu Orłowskiego - następnym razem ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz